» Opowiadania » Drzwi

Drzwi

Drzwi
Dla Marty, co lubi grać w karty...

"Maybe you'll understand
And won't cry for this man
'cause low man is due"

Metallica Low Man's Lyric


Drzwi. Odkąd pamiętam, zawsze na nie spoglądam zaraz po przebudzeniu. Moje małe mieszkanko na poddaszu starej kamienicy nie ma przedpokoju, więc gdy tylko otworzę oczy, widzę drzwi prowadzące na klatkę schodową. Schody są stare, dosyć kręte i prowadzą na niedużą, cichą ulicę z dala od zgiełku miejskiego centrum. Można powiedzieć, że żyje sobie spokojnie w starej, zapomnianej części niewielkiego miasteczka gdzieś na południu Francji. Jego nazwa jest tak naprawdę nieważna, tak zresztą jak i moje imię, które już dawno uleciałoby wraz z wiatrem przez niewielkie okno (przez które letnimi wieczorami wpadają do mojej samotni ostatnie, dogasające promienie ciepłego słońca), gdyby nie rzucało mi się w oczy za każdym razem, gdy przechodzę obok mojego niewielkiego regału z książkami (wypełnionego Proustem, Faulknerem, Singerem i kilkoma innymi klasykami, których lubię czytać). Moje przekleństwo lub, jak niektórzy twierdzą, błogosławieństwo polega bowiem na tym, że jestem pisarzem. Być może dlatego ktoś w ogóle jeszcze o mnie pamięta, a listy od wydawcy (jakoś nigdy nie przekonałem się do używania komputera) przynosi Pierre - stary, pogodny listonosz, który jest jednym z tych niewielu ludzi, których jeszcze widuję. Pierre przychodzi zawsze w czwartki, a ja muszę odegrać ten sam, niezmienny od kilkunastu lat, rytuał. Mianowicie wstać zza biurka, przejść po drewnianych, skrzypiących deskach podłogi do drzwi i je otworzyć. Nie lubię tego, znaczy nie lubię otwierać drzwi. Być może to ironiczne, ale odkąd pamiętam, moje życie obraca się właśnie wokół nich i faktu, że nie lubię ich otwierać. Czuje się wtedy bowiem bezbronny i prawdziwie stary. Gdy otwieram drzwi to tak, jakbym zapraszał cały świat do mojej samotni, mojego sanktuarium, którego tak bardzo nie lubię opuszczać. Świata, który gwałci jego spokój swoją nachalną obecnością. Pewnie dlatego wyrzuciłem z pokoju telewizor, a radio od dawien dawna leży zakurzone gdzieś w czeluściach biurka. Kiedyś lubiłem go słuchać, ale pewnej zimowej nocy doszedłem do wniosku, że słyszę z jego głośników ciągle to samo. Znaczy nie chodzi mi o słowa. Same słowa zmieniają się, a jakże, ale mechanizm pozostaje ten sam. I tak oto świat jest skazany na piekło powtarzalności. Pamiętajcie, słowa się zmieniają, ale mechanizm zawsze pozostaje ten sam.

Kiedy sprowadziłem się na moje poddasze, byłem jeszcze młody. Miałem za sobą zaledwie jedną napisaną książkę (teraz, nie chwaląc się, w mym dorobku znajduje się ich ponad dwadzieścia) i serdecznie dosyć całego świata. Być może pomyślicie sobie, że jestem tchórzem (tak sobie myślę, że każdy z nas jest nim czasami), ale zawsze uciekałem od swoich problemów jak najdalej. Jak wilk lizałem swoje rany w samotności i z każdą kolejną coraz bardziej wątpiłem w sens całego tego przedstawienia zwanego życiem. Można powiedzieć, że już wtedy byłem stary, choć moje włosy nie pokryły się jeszcze siwizną, tym śladem, który przypomina mi dzisiaj, że lada dzień natura upomni się o swoje. Pamiętam, że gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg mojej samotni zwróciłem uwagę właśnie na drzwi. Były dębowe, grube i solidne - w sam raz, aby odgrodzić mnie od całego świata. Tego tylko pragnąłem z całego serca - izolacji.

Kolejny tydzień minął mi na urządzaniu mojego małego mieszkania. Nie było tego zbyt wiele - jeden pokój, łazienka i kuchnia, a mnie podobało się to coraz bardziej. Przez te kilkanaście lat praktycznie nic nie zmieniłem (oprócz wyrzucenia telewizora i komody, która stała pod nim) i uważam, że w tej zakurzonej stagnacji jest coś fascynującego i dostojnego. Mój gabinet stał się moją twierdzą, w której znałem każdy kawałek murów i wybudzony z głębokiego snu nawet o północy potrafiłbym znaleźć choćby najmniejszą rzecz. Jednak najbardziej centralnym i godnym uwagi meblem jest w mojej samotni duże, dębowe biurko, na którym powstały wszystkie moje dzieła. Biurko to ustawione jest dokładnie naprzeciwko drzwi, które przez te wszystkie lata stały się moim cichym przyjacielem (zagadkowe może być to, że przy otwieraniu zawiasy nie skrzypią, chociaż nigdy ich nie oliwiłem). Zawsze, gdy piszę książkę i nie mogę zebrać myśli patrzę właśnie na nie i ich niezmienność oraz dostojność uspokaja moje myśli. Wtedy moje pióro (stary model Parkera, którego stalówka pomimo upływu lat po prostu płynie po powierzchni kartki) budzi się do życia i pracuje jak szalone, a ja wyobrażam sobie, co mój kochany przyjaciel skrywa gdzieś głęboko w swoim wnętrzu. Może to zabrzmi głupio, ale to chyba dzięki nim (drzwiom oczywiście) nigdy nie straciłem wyobraźni. Po prostu otwieram je w myślach, a za nimi rozciągają się wspaniałe światy wypełnione za każdym razem inną opowieścią. Krytycy mogą mnie nazywać jednym z najlepszych pisarzy fantasy XX wieku, ale ja wiem, że to nie fantastyka, tylko prawda, którą skrywa w swoim wnętrzu każdy z nas. Do prawdy tej trzeba jedynie dotrzeć, bo tak naprawdę wszyscy jesteśmy dziećmi, a nasze dusze wypełniają najsłodsze baśnie. Z czasem tylko obudowujemy się tym kamiennym murem odgradzającym naszą dorosłość od dzieciństwa. Samotność jednak potrafi ten mur zburzyć, bo jego spoiwem są tak naprawdę inni ludzie i ich reakcje na to, co robimy. To wszakże oni mówią nam, kiedy przestajemy być dziećmi i zostajemy dopuszczeni do tego elitarnego klubu zwanego dorosłością. Dlatego też uważam, że każdy pisarz skazany jest na samotność, ponieważ nigdy nie próbuje zabić w sobie dziecka.

Czasami jednak, gdy siedzę nocą i wpatruję się w drzwi otwierają się one i ukazują to, o czym od zawsze staram się zapomnieć. Moją przeszłość, która być może nie jest jak na standardy dzisiejszego świata tragiczna, ale jak dla mnie jest najgorszą z możliwych opowieści grozy. Wypełniona jest bowiem rozstaniem i wieczną tęsknotą, która pali gdzieś za powiekami kiedykolwiek się o niej pomyśli. Tęsknota ta ma twarz anioła i pomimo upływu lat wciąż czuje jego ciepły dotyk na mojej skórze. Jest on niczym przelotna pieszczota wiatru zrywającego się nad łąką w lipcowy, upalny dzień - nieprzewidywalna i kojąca. Anioła, którego nie potrafiłem przy sobie zatrzymać i pewnego deszczowego dnia odszedł ode mnie tak samo jak wszystkie inne anioły mojego życia. Dlaczego więc ciągle tak bardzo tęskniłem, a nie postanowiłem poszukać kolejnego biblijnego stróża? Łzy. Anioł ten płakał, kiedy zrozumiał, że musi odlecieć gdzieś hen daleko stąd, a jego łzy wypaliły w mojej duszy rany, których nic prócz wiecznej nadziei nie potrafiło zasklepić. Tak więc przez te wszystkie lata moje życia siedziałem w fotelu, patrząc na drzwi, czekając aż otworzą się one i ujrzę swojego anioła. I gdy siedziałem tak pośród tych ciemnych nocy, rozmyślając i roniąc łzy, jakbym chciał uformować z nich klucz do krainy snów, towarzyszyły mi drzwi, jak zawsze ciche i niezmienne oraz zamknięte na głucho.

Dzisiaj, po tych wszystkich latach, jestem tylko starym rozgoryczonym człowiekiem, który zapewne kopałby gołębie w parku, gdyby nie obawiał się otworzyć drzwi, które dla każdego z nas stanowią jedyne i prawdziwe okno na świat (cóż za ironia - drzwi porównać do okna). Moje włosy już dawno przykrył kurz, a szuflada pełna tabletek na sto różnych dolegliwości utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że sam już niedługo przejdę przez wrota anielskie (i znów te drzwi, choćby trochę większe - czyż nie jest tak, że całe nasze życie wokół nich się obraca?). Siły opuszczają mnie coraz bardziej z każdym listopadowym wieczorem i gdy deszcz bębni o szybę mojego jedynego okna, wiem, że to niebiosa płaczą nad moją trumną. Nerwica i załamanie nerwowe zniszczyły mi swojego czasu serce, którego ran nie zdołała zasklepić nawet samotność. Być może stało się tak właśnie z powodu tych łez? Być może są one jedynie żałosną próbą usprawiedliwienia sensu istniejącej w każdym z nas nadziei? Jednak to nie ona umiera ostatnia. Ostatni zawsze umiera człowiek.

Czasami przypominają mi się moje młodzieńcze czasy. Gdy pełen beztroski biegałem po łąkach ganiając motyle. Przypomina mi się babcia, która zawsze troskliwym okiem doglądała moich dziecięcych zabaw. I zastanawiam się czy, kiedy przyjdzie pora, to właśnie jej troskliwą twarz zobaczę w drzwiach? Czy zaprosi mnie tym swoim babcinym gestem, który dla każdego dziecka obiecuje tak wiele, na zielone łąki i razem z nią w ostatnich promieniach zachodzącego słońca znów pobiegnę za motylami? A później, gdy noc otuli szczelnie swym całunem cały świat, znów jak dawniej zasiądziemy przy starym, kaflowym piecu jedząc szarlotkę, która tak wspaniale smakuje tylko wtedy kiedy jest babcina? I czy później będzie mi dane spojrzeć z jakiejś chmurki, jak kilka osób w niewielkiej ceremonii stoi nad moim grobem i patrzy jak przysypywany jest on ziemią (kolejne zamknięte drzwi, tym razem życia)? A później znów pójdziemy na łąkę i babcia będzie robiła gruby, wełniany sweter na zimowe wieczory (wciąż z tą samą niezmienną cierpliwością i skupieniem), a ja znów oddam się gonitwom za motylami? I wszystko znów będzie tak samo jak wtedy, gdy miałem pięć lat i nie wierzyłem, że coś takiego jak śmierć może w ogóle istnieć i znałem tylko jedną stronę medalu zwanego życiem.

Dzisiejszego dnia siedzę w fotelu i wpatruję się jak zawsze na drzwi. Jednak ten dzień jest zupełnie inny niż wszystkie go poprzedzające. Wiem bowiem, że dzisiaj jest właśnie ten dzień - dzień, w którym pożegnam się z moim sanktuarium i Pierrem, którego mogę chyba po tylu latach nazwać swoim przyjacielem. Zawsze zastanawiałem się jak to jest, gdy człowiek przeżywa swoje ostatnie godziny, co czuje, jak pogodzić się z faktem, że to wszystko...już minęło, że jest kolejną zapisaną i zamknięta księgą stojąca na regale niknącym gdzieś w chmurach? Księgą, po którą nikt zapewne już nigdy nie sięgnie, chyba, że przypadkowo zdarzy mu się musnąć jej stronicę, ale dotyk ten nie potrwa dłużej niż przez chwilę? Teraz wiem, że niczym nie różni się to od tych wielu innych godzin, no być może tym, że jednak człowiekowi jest trochę żal. Jednak mucha złapana w pajęczynę wie, że już nic nie może zrobić. Czeka więc na pająka, bo zawsze w końcu przychodzi pająk.

I gdy tak na rozmyślaniach mijają mi kolejne minuty widzę, jak klamka w drzwiach zaczyna się przekręcać, a one same otwierają się cicho jak zawsze. Jednak tym razem nie ma za nimi przepięknych krain wypełnionych fantastycznymi istotami, a jedynie twarz. Twarz anioła, a ja czuje, że moje serce wyrywa się z piersi. Już po chwili trzymamy się za ręce i biegniemy po bezkresnej łące goniąc motyle, a gdzieś tam w oddali czeka babcia robiąca na drutach ciepły, wełniany sweter, a na kaflowym piecu stoi smakowita, babcina szarlotka.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~Ola

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Drzwi są fascynujące, piękne, ale nie każdemu dane jest zobaczyc za nimi twarz anioła:)oby tak dalej, Sting
30-08-2006 20:42
Yarghuzzz
    Ciekawe, ale...
Ocena:
0
W pierwszych akapitach mocno raził mnie styl. Bardzo dużo razy pojawia się słówko "które/która/który", jest też feralne zdanie gigant (to z dwoma nawiasami). Drażni też mnie stylizacja na przemowę - chodzi mi o stylistykę, nawiązującą raczej do rozmowy niż tekstu pisanego. ("Znaczy nie chodzi mi o słowa" itp.)

a Anioł... no tak... zawsze jest ten jeden anioł...
06-09-2006 10:33
~Vahull

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Nie wiem dlaczego, ale poczułem się jakbym czytał Lovecrafta... ten pierwszososobwy styl narracji i takie poczucie, że coś wisi w powietrzu. No niezłe, niezłe, ale krótkie i takie lekko inne...
12-09-2006 17:05
Sting
    Yarghuzzz...
Ocena:
+1
...styl, który Cię drażni ma w zamierzeniu oddać sposób w jaki ktoś coś opowiada. Można się bawić w doskonałość techniczną (to nie jest wielki problem), ale wtedy nie będzie to już przemowa. Zdanie z nawiasami nie jest feralne jeśli przyjmiemy stylizację wypowiedzi - stary człowiek opowiada, ale robi nieistotne wtrącenia/przemyślenia do głównego wątku - to jest właśnie oznaczone nawiasem. Słowo mówione zaś ma za nic sztywne reguły literackie, stąd też zdanie potwór. Ponieważ jednak piszesz, że drażni Cię stylziacją na przemowę to nie dziwie się dlaczego te powtórzenia i zdanie gigant wywarły na Ciebie niekorzystny wpływ. :)
Pozdrawiam i dzięki za opinię, oczywiście nie tylko Twoją, ale także innych ludzi którzy poświęcili swój czas żeby Drzwi przeczytać. :) Jeszcze raz dzięki.
13-09-2006 14:56
~Vahull

Użytkownik niezarejestrowany
    Sting...
Ocena:
0
Wiesz, był taki wiersz: "...nie dziękuj powiem ci szczerze, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie...". To raczej ja dziękuję za bardzo dobre opowidanie, bardzo mi umiliło czas. Czekam na następne, którego także nie omieszkam skomentować. Liczę, ze pobije "Drzwi" na głowę, nie tylko w sensie gramatycznym, ale i w sensie epickim. Połamania pióra!
14-09-2006 22:44
Iman
    Hmmm...
Ocena:
0
Melancholijnie, nie powiem. Wspaniała stylizacja, można pomyślec, że rzeczywiście opowiada to człowiek stary i zmęczony życiem. Podobają mi się tez liczne wtrącenia, charakterystyczne, jak sam napisałeś, dla czyjejś opowieści (słowa mówionego). Być może tekst nie ma jakiegoś głębszego przesłania, ale ta refleksja mówi sama za siebie.
29-11-2006 23:13

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.