» Opowiadania » LRRH

LRRH


wersja do druku

Czarny Mustang z '72 i rudowłosa wampirzyca...

Ilustracje: Nina 'LeafOfSteel' Garncarczyk

W niespełna godzinę po zachodzie słońca, na parking eleganckiego i wysmakowanego w prostocie swej fasady budynku Muzeum Sztuki Antycznej na rogu 14ej i Halloway’s Drive z cichym szumem niskoprofilowych opon wtoczył się pojazd, zdawałoby się, zupełnie nieprzystający do tego miejsca. Doskonale odrestaurowane, prowadzone przez młodą, rudowłosą dziewczynę sportowe coupé - piękny, muskularny Ford Mustang z ’72 roku – zamiast zaparkować na jednym z miejsc dla gości, zatrzymało się w pobliżu umiejscowionego z tyłu wejścia dla obsługi. Samochód, jeśli nie liczyć soczyście czerwonej maski, był całkowicie czarny, matowy do tego stopnia, że niemalże nie odbijał ciężkiego pomarańczowego światła sączącego się z nielicznych niestłuczonych jeszcze ulicznych latarni. Nawoskowana maska pyszniła się jednak połyskliwą czerwienią godną co najmniej Ferrari, a z pewnością zdolności niejednej manikiurzystki. Szum bieżnika na starym, spękanym od letniego słońca asfalcie umilkł. W chwilę później ucichł również basowy pomruk silnika.

Drzwi otworzyły się z charakterystycznym miękko-pustym odgłosem. Dźwięk poniósł się po opustoszałym parkingu i drzwi pozostały uchylone przez kilka sekund. Wysiadając, dziewczyna zawahała się, niczym złodziej liczący się z obecnością obserwatorów. Zmieniła jednak zdanie i ze skrzypnięciem denimu ocierającego się o skórę foteli wysiadła z samochodu. Podkute, ciężkie obuwie stuknęło metalicznie i głucho o asfalt, dłonie ubrane w pozbawione palców, zapinane na rzepy, skórzane rękawiczki zamknęły drzwi. Ze środka zabrała jedynie ochronną kurtkę motocyklową, za małą na drobną dziewczynę przynajmniej o rozmiar. Rudowłosa narzuciła ją na plecy, poprawiając odkrywający brzuch top i pośpiesznie zmierzając w kierunku wejścia dla obsługi. Sięgnęła do tyłu, ku rozpuszczonym kędziorom i wyciągnęła je spod kurtki, rozrzucając lekko na ramionach i przykrywając nimi wymalowany na plecach Żelazny Krzyż opisany literami "LRRH".

Po drodze, z tylnej kieszeni podartych i przyozdobionych podoszywanymi na paskach materiału cienkimi stalowymi kółkami dżinsów, wydobyła pojedynczą kartę identyfikacyjną. Podeszła po kilku schodkach do litych, pozbawionych klamki czy uchwytu stalowych drzwi, spojrzała w obiektyw zawieszonej nad nimi kamery przemysłowej. Na umieszczonej przy drzwiach płytce wystukała kilkanaście cyfr i przesunęła plastik karty tuż przed miejscem, gdzie na drzwiach powinna być klamka. Dał się słyszeć cichy syk rozprężanego powietrza, potem stłumiony szum przesuwających się w pionie i poziomie rygli, aż wreszcie drzwi ustąpiły z nieznacznym szczęknięciem. Weszła i drzwi zatrzasnęły się, ryglując się za nią na nowo.

Po drugiej stronie ulicy, w zakrytej cieniem alejce, w kałużę ciśnięty został żarzący się jeszcze niedopałek.

Wnętrze kryjące się za drzwiami okazało się nie być pomieszczeniami dla obsługi muzeum, jako że takowa nie funkcjonowała. Muzeum jako całość stanowiło prywatną własność Madame Toussard, a przywilej zwiedzania go był dostępny jedynie nielicznym. Korytarze w całym budynku wytapetowane były ciemnozielonym suknem, kosztowny mahoniowy parkiet wspaniale poskrzypywał pod krokami. Prosta, aczkolwiek bardzo elegancka, boazeria zdobiła ściany. Minąwszy trzy pary zamkniętych drzwi, rudowłosa dotarła do otwartego gabinetu. Przy stoliku, zajętym w większości przez zieloną biblioteczną lampę oraz kosztownie wyglądające woluminy i sterty dokumentów, siedział starszy od niej, dobiegający może pięćdziesiątki, niemal całkowicie posiwiały mężczyzna, ubrany w szarawy sweter z grafitowym wzorem i spodnie od garnituru. Na jej widok wstał od stołu, uśmiechnął się skinąwszy jej lekko na powitanie i zaczął składać dokumenty nad którymi pracował.
- Witam panienkę. Jeśli tylko można, poskładam to wszystko - uśmiechnął się lekko, spoglądając z niejaką przyganą na zalegające stół papierzyska - i już panienkę wprowadzam. Przywieziono nam wczorajszej nocy kilkaset woluminów do biblioteki pana Tranquile, wciąż jeszcze nie udało mi się wszystkiego skatalogować - mówił spokojnym, nieco żartobliwie przepraszającym, pozbawionym zbytecznej uniżoności tonem, na jaki zdobywać się wolno wyłącznie starym, zaufanym służącym.

Wybrał z zajmujących stół kartek kilkanaście, włożył je razem do tekturowej, zapinanej na zatrzask teczki, resztę kartek zaś złożył, postukując nimi o blat stołu, by ułożyły się możliwie najrówniej. Zadowolony z osiągniętego efektu, odłożył je na stół i zgasił lampkę. Skinął ponownie rudowłosej jak gdyby przepraszając za to, jak długo cała procedura trwała. Opuścili gabinet i ruszyli dalej korytarzem. Służący szedł przodem, otwierając coraz to nowe drzwi. Sukno na ścianach zmieniło się z głębokiej butelkowej zieleni w doskonale dobrany odcień bordo, kontrastujący z jasną boazerią. Korytarz rozszerzał się w miejscu gdzie napotykał schody. Tam też służący zatrzymał się, obracając do dziewczyny i wskazując je dłonią.
- Pani Toussard czeka w swojej sypialni, na piętrze. Będzie panienka łaskawa wspomnieć, że pan Gerrard prosił o kontakt w sprawie najnowszych eksponatów?
- Oczywiście, Henryku - odrzekła rudowłosa ciepłym, lekko chropowatym, bardzo przyjemnym dla ucha głosem
- Mam nadzieję, że dzisiejsza archiwizacja eksponatów pójdzie ci równie sprawnie co zawsze.
- Ja także żywię taką nadzieję, panienko - powiedział z lekkim uśmiechem służący, w odpowiedzi na co dziewczyna skinęła głową i popatrzyła za nim, gdy oddalał się w stronę swojego gabinetu. Odwróciła się do schodów i postawiła nogę na pierwszym ich stopniu. Zatrzymała się jednak, wahając się wyraźnie.
Odchrząknęła, w oczywisty sposób zdenerwowana perspektywą spotkania z panią Toussard. Zapięła jeszcze raz rzepy rękawiczek, spojrzała na wypolerowane nosy butów, poprawiła na sobie czarny top i kurtkę. Nie zauważywszy niczego nadmiernie nagannego, uniosła lekko głowę i ruszyła w górę schodów.

Sypialnia Madame Toussard zamknięta była parą ciężkich, dębowych drzwi na bogato kutych mosiężnych zawiasach. Rudowłosa odczekała chwilę przed nimi, po czym zapukała delikatnie, taktownie.
- Wejdź, drogie dziecko - rozległ się zza drzwi głos należący do kobiety ewidentnie niemłodej, aczkolwiek o intonacji wyjątkowo godnej, z ledwie zauważalnym francuskim akcentem. Głos prawdziwej kobiety, cecha szlachetnej krwi, któremu delikatna sugestia obcego akcentu przydawała tylko egzotyki i tajemniczości. Pogodny, przyzwalający ton pozwalał spodziewać się przyjaznego powitania ze strony pani Toussard.

Tak też i było. Gdy tylko dębowe drzwi odsłoniły sypialnię, przed oczyma dziewczyny ukazała się sylwetka pani tego domu, wysokiej i szczupłej szatynki, nie mającej więcej niż czterdzieści lat. Jej doskonale utrzymaną figurę okrywał wyłącznie kusy szlafrok z burgundowej, obszywanej czernią satyny. Pani Toussard stała na środku sypialni w doskonale dopracowanym kontrapoście ciężar na prawej stopie, stopa lewa odciążona, wysunąć w lewo i nieznacznie w przód; prawa dłoń trzyma kieliszek z winem, uniesiona z nim na wysokość twarzy, niby do pozdrowienia, podparta w łokciu lewą, ułożoną poprzecznie; znieruchomieć, lekki uśmiech i przechyliwszy głowę, jakby pytająco, lecz nie nachalnie, unieść brew - za plecami mając skryty za przyciemnianą szybą, ale nadal przyjemnie grzejący, kominek. Bose stopy odkrytych przez szlafrok długich i wyjątkowo zgrabnych nóg skrywało włosie rozłożonego przed kominkiem futra.

Rudowłosa podeszła spokojnym, jednostajnym krokiem do pani Toussard i uklękła przed nią na jedno kolano, ujmując w szczupłe palce podaną jej lewą dłoń i całując czarny, szlifowany w karo kamień wprawiony w umieszczony na serdecznym palcu srebrny, gustowny sygnet.
- Matko - powiedziała cicho, nie wstając, ani nie wypuszczając dłoni z pełnego szacunku uchwytu.
- Wstań, Anno.

Dziewczyna powstała, oczekując aż Madame Toussard odezwie się sama. Ta jednak, nim to zrobiła, przemierzyła pokój spokojnym krokiem, wyłącznie po to, by odstawić kielich wina na stół i podnieść leżącą na nim czarną kartę dostępową, podobną do tej, jaką rudowłosa posłużyła się przy wejściu. Anna obserwowała ją spod opuszczonych powiek, szaleńczo zazdroszcząc podkreślonego przez cieniutki srebrny łańcuszek kształtu kostki.
- Zostałaś zawezwana nie bez przyczyny. Pamiętasz panią de Rouvienne - zawieszając głos, pani Toussard nie pytała, a jedynie stwierdzała oczywistość.

Pani de Rouvienne, jakże mogłaby nie pamiętać. Anna pomyślała, że przypomina sobie wyraźnie, jak nie dawniej niż dwa miesiące temu musiała pojechać na kampus uniwersytecki i wybrać dla pani de Rouvienne "młodego, miłego oku mężczyznę, w możliwie najlepszym gatunku". Ta kobieta jest obecnie Najstarszą miasta. Jej stan jednak jest określany jako poważny, zbliża się dla niej kolejne Zaćmienie. Potrzebuje tego, czego trzeba nam wszystkim - potrzebuje bardziej niż kiedykolwiek. Ma również nader wyrafinowany smak - nie wzgardzi jedynie owocami najlepszej selekcji. Rudowłosa stwierdziła w duchu, że albo Madame Toussard zbytnio schlebia jej gustom odnośnie mężczyzn, albo rzeczywiście Najstarsza zasmakowała w jej poprzednim wyborze. Być może nawet aż nadto, skoro oto nagle jej usługi stają się nieodzowne po raz kolejny.

Skinęła powoli głową, nie ośmielając się przerywać i czekała na ciąg dalszy wypowiedzi. Kieliszek stanął na dębowym blacie stołu, a Madame Toussard odwróciła się do niej.
- Zrobisz co do joty to samo, co dwa miesiące temu. To jest karta dostępowa do garażu w posiadłości rodu de Rouvienne - powiedziała przesuwając czarny plastik po blacie w kierunku Anny, która nieomal nie upilnowała mimiki. Prawie skrzywiła się na myśl o tym, że de Rouvienne traktuje ją nie jak gościa, a niczym sługę, wpuszczanego przez pomieszczenia dla służby. Matka musiała być jej winna sporą ilość przysług, skoro zgadza się na takie traktowanie swej córki.
- Pamiętasz, co do ciebie należy.

Znów stwierdzenie zamiast pytania. Przyklęknąć, skłonić głowę, zgodnie z protokołem. Pięść na sercu, głowa spuszczona na pierś.
- Tak, Matko. Wszystkiego dopilnuję.

Czyżby błysk zadowolenia w jej oczach? Nie, wmawiam sobie. Choć może był tam przed chwilą cień aprobaty, teraz na twarzy Madame Toussard gościł jedynie formalny uśmiech. Anna wstała i zbliżyła się do stołu. Wzięła pozostawioną tam kartę, skłoniła się zajętej już jakąś książką Matce i opuściła pokój.

Zaraz za drzwiami, skręciwszy w korytarz wiodący ku schodom, wpadła na wysokiego, pachnącego subtelną wodą kolońską młodzieńca. Zaskoczona, ledwie zdążyła zatrzymać się, by nie wpaść mu w ramiona.
- Dobry Boże, przepraszam najmocniej - wyszeptała solidnie przestraszona zajściem, jednocześnie taksując półdługie blond włosy, przystojną młodą twarz i dwurzędowy garnitur skrywający nienaganną sylwetkę. Uśmiechał się, nie wziął tego do siebie. Co za szczęście, odetchnęła z ulgą - Pan wybaczy, jestem nadto skłonna do błąkania się po korytarzach zatopiona w swoich myślach.
- Ależ bynajmniej. Pani pozwoli, Tybald de Morignac - odparł szarmancko unosząc podaną mu dłoń i składając na niej miękki, elegancki, niemalże czuły pocałunek - Nie śmiałbym przerywać pani rozmyślań - uśmiech jego zielonych oczu spodobał się Annie na tyle, że odnotowała w pamięci, by spróbować kiedyś nawiązać znajomość z kawalerem de Morignac.
- Anna d’Arcille, bardzo mi miło - odparła z uwodzicielskim uśmiechem - Pan wybaczy, nie będę pana zatrzymywać, domyślam się, że przybył pan w ważnych sprawach, a i ja nie dysponuję obecnie swoim czasem.
- Oczywiście, życzę zatem pani owocnej nocy - skłonił jej się grzecznie.
- I wzajemnie - odwzajemniła ukłon i ruszyła dalej korytarzem.


Tuż przed schodami dobiegł ją głuchy odgłos zatrzaskiwanych i zamykanych na klucz ciężkich dębowych drzwi.


Siedząc już z powrotem w samochodzie, Anna zamyśliła się, zasłuchana w miarowy pomruk silnika. Gdzie w środku nocy znajdę mężczyznę dla tej całej de Rouvienne? W jakimś klubie, to oczywiste. Dobra, pomyślała wykręcając z parkingu, Maszynownia będzie w sam raz. Jeszcze tylko jeden telefon i możemy ruszać.

Skończywszy rozmowę, schowała komórkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, przegazowała lekko silnik, wrzuciła bieg i ruszyła ze zrywem, wyjeżdżając na ulicę i kierując się na południe miasta. W zaułku kolejny niedopałek nakreślił jaskrawopomarańczowy łuk i z sykiem wpadł do kałuży. Zapaliła się para mocnych halogenów, dał się słyszeć silnik cofającego samochodu, po czym nastały już ciemność i cisza.


Maszynownia nie była jednym ze zwyczajnych miejskich klubów, do jakich uczęszczać zwykły bogate i znudzone codziennością pociechy nie mniej bogatych rodziców. Nie było selekcji, nie było zaproszeń. Miejsce nie miało chyba nawet porządnego adresu. Każdy, kto miał prawo wiedzieć, gdzie Maszynownia jest, wiedział. Wieści rozchodziły się szybko. Selekcja nie była absolutnie potrzebna. Podobnie zresztą jak ochrona. Klientelę Maszynowni stanowili upięci pod szyję koronkami i jedwabiem goci, ale i obwieszone kolcami puncury. Opancerzeni w denim, stal i skóry metale z bikersami, czy zakolczykowani na miarę możliwości swojej skóry przedstawiciele "kultury alternatywnej". Selekcja dokonywała się sama. Jeśli byłeś w stanie przetrawić taką mieszankę i nie wszczynać burd, ani nie rzucać zniesmaczonych muzyką czy różnorodnością ludzi spojrzeń, byłeś zostawiany w spokoju. Jeśli tylko cokolwiek było nie tak, klub bronił swego. Do upadłego, a przyłożyć każdy umiał i miał ochotę. Bywalcy z czasem zaczynali traktować Maszynownię jak wspólne leże, dostępu do którego należy bronić przed wszystkimi usiłującymi zakłócać istniejący porządek rzeczy.

Schodząc do zadymionego wnętrza klubu po krętych schodach z zardzewiałej, ażurowej stali, Anna wypatrywała znajomych twarzy. Spojrzenie na zręczne, pokryte skomplikowanymi spiralami tatuaży dłonie przyrządzającego drinki barmana, powitalne skinięcie skierowane do siedzącej przy barze kobiety o nienagannej platynowoblond fryzurze, uśmiech gdy zostało odwzajemnione. I dalej, między ludzi, w dym i gwar rozmów. Kolejne kręcone schody zabrały ją z powrotem w górę, do sali gier. Rzutki i automaty nie cieszyły się nabyt wielkim powodzeniem, jak zwykle zresztą. Komputery podłączone do Sieci jednak obstawione były co do jednego. Cztery ustawione w dalszej części pomieszczenia stoły do bilardu były również zajęte. Długowłosi, zadbani mężczyźni o aparycji modeli wyjętych z żurnala autorstwa projektanta z fetyszem na modę dawno passé - garnitury stylizowane na surduty, kamizelki, jedwabne koszule z wyłogami, zdobione przez koronki, fulary pod szyjami, pełen szyk.

Krew i Wino, nasza złota młodzież, pomyślała Anna. Cóż, przydadzą się przynajmniej. Wyłowiła spośród nich najprzystojniejszego, blondwłosego Aleksandra, podrzuciła kurtkę na ramionach, układając na nich włosy, przywdziała najbardziej uwodzicielski ze swych uśmiechów, poparła go Krwią i ruszyła do natarcia.


W kwadrans później, niemal pijani prędkością, ścigali się ze śmiechem ulicami miasta, ona w czarno-krwistym Mustangu, on w swoim chromowanym Skyline’ie. Odurzony jej słowami, zapachem bogatym siłą Krwi, nie miał wyboru, musiał przyjąć warunki tej odwiecznej gry i ulec w niej, dokładnie tak, jak zostało to zaplanowane. Celem tego szaleńczego wyścigu była rezydencja de Rouvienne, położona na malowniczym wzgórzu, kilkanaście kilometrów od klubu. Puste późną nocą ulice rozmywały się w ciągłą smugę świateł i plam ciemności, latarnie śmigały ze świstem obok nich, kierowcy pojedynczych samochodów obecnych na drodze o tej porze zwalniali z lękiem, gdy Mustang i Skyline wyprzedzały ich, na podobieństwo rozwrzeszczanych demonów, rycząc uwielbiającymi takie traktowanie silnikami, łyskając ksenonowymi ślepiami, tnąc powietrze i pożerając kilometry asfaltu.

Niespełna dziesięć minut później oba samochody wtoczyły się, koło w koło, przez bramę z kutego żelaza, na posesję rezydencji de Rouvienne. Przejechały spokojnie pod sam dom, drogą otoczoną klombami i drzewami, szerokim łukiem okrążającą rozległy, zadbany park, zalany blaskiem lamp stylizowanych na uliczne latarnie gazowe. Wysiedli oboje, spoglądając na siebie pożądliwie, w każdym spojrzeniu kryjąc obietnice i pokusy. Anna z ulgą zauważyła u Aleksandra coraz wyraźniejsze objawy odurzenia. W ten sposób łatwiej będzie całą operację przeprowadzić, pomyślała uspokajając się i szykując psychicznie na spotkanie z Najstarszą. Pani de Rouvienne zawsze wzbudzała w niej swoisty lęk, prawdopodobnie gdyby nie siła Krwi Matki, nie potrafiłaby nawet spokojnie spojrzeć jej w oczy. W tej jednak sytuacji poprawiła jedynie kurtkę na ramionach, ściągnęła rękawiczki, mocując je przy pasku i pchnęła skrzydła prowadzących do rezydencji drzwi.

Nic się nie zmieniło od ostatniej jej wizyty. Zdziwiłaby się także, gdyby powiedziano jej, że cokolwiek zmieniło się tu od dziesięcioleci. Rzęsiste oświetlenie - zasługa wielkiego kryształowego kandelabru - połysk wszechobecnego białego marmuru, meble ze szlachetnego drewna, korytarze prowadzące na boki i marmurowe schody na wprost, wznoszące się ku pierwszemu piętru. Tam jedne z białych drzwi były lekko uchylone. Gabinet pani de Rouvienne był zaciemniony. Huk rozbijającego się o marmurową posadzkę szkła wyrwał Annę z zamyślenia. Zaskoczona, z sykiem i obnażonymi kłami, rzuciła szybkie spojrzenie na piętro, skąd dobiegł hałas. Nie widząc jednak bezpośredniego zagrożenia, opanowała się, zmuszając do powrotu do normalnego wyglądu. Było na to jednak już za późno, spojrzenie szeroko rozwartych oczu Aleksandra przeskakiwało z jej ust, to na spokojne już teraz oczy, to na otwarte drzwi na piętrze. Nie mając wyboru, Anna zebrała się w sobie i z zimnym spojrzeniem wycedziła "Siadaj". Posłusznie klapnął na stojące za nim białe krzesło.
- Zostaniesz tu, dopóki nie wrócę. Nie ruszysz się stąd bez mojego polecenia – był w stanie jedynie potakująco kiwnąć głową, niezdolny do żadnego innego ruchu. Tak też pozostał, z dłońmi na kolanach, sztywno siedzący na krawędzi niewygodnego krzesła, gdy ruszyła szybkim krokiem po schodach. Przed drzwiami zatrzymała się, oparła plecami o ścianę obok i rzuciła szybkie spojrzenie do wewnątrz, przez półotwarte drzwi. Okruchy szkła na czarnym marmurze, smuga jasnego światła krzywo przecinająca ciemny poza tym pokój. Ewidentnie lampka z biurka, ale jakby przekrzywiona. Ślady walki?

Sięgnęła ku drzwiom, uchylając je do końca wierzchem otwartej dłoni. Zajrzała, wychylając się nieco, do środka. Przed masywnym, hebanowym biurkiem, pochylona i wsparta o nie na pięściach, stała rosła sylwetka ubranego w zszargany denim mężczyzny. Za nim zaś, w głębokim skórzanym fotelu, bezwładnie spoczywało ciało pięknej pani de Rouvienne, z wbitym w głęboki dekolt bogatej sukni kawałkiem czarnego drewna, który zapewne wcześniej stanowił integralną część zabytkowego biurka. Mężczyzna dyszał ciężko, usiłując złapać oddech, jakby przed chwilą odbył jakąś niezwykle ciężką walkę, choć stan pomieszczenia na to nie wskazywał - jedynymi zniszczeniami była rozbita o przeciwległą ścianę pusta karafka i zdewastowane biurko. Mimo to, mężczyzna nie przestawał kurczowo zaciskać dłoni na jego krawędzi. Puste spojrzenie pani de Rouvienne dryfowało gdzieś ponad jego ramieniem.

Anna zamknęła na sekundę oczy, usiłując stłumić narastający lęk, zmusić głos do posłuszeństwa. W tej chwili nie mogła zabrzmieć słabo. Odetchnęła w duchu z ulgą, gdy jej słowa rozbrzmiały dźwięcznie, pewnie i donośnie. Wiedziała, że musi teraz dobierać słowa i ton ze szczególną ostrożnością.
- Matt. Co się stało?

Mężczyzna odwrócił głowę, spoglądając w kierunku Anny ponad ramieniem. Jego oczy, okolone silnymi, gęstymi brwiami, w blasku lampki świeciły niemal upiorną, gęstą żółcią tęczówek. Mocny zarost pokrywający policzki uwydatniał tylko grymas ust odsłaniających silne kły i dziąsła. Ślepia i kły drapieżnika.
- Matt?

Potrząśnięcie głową i odwrócenie spojrzenia były jedyną odpowiedzią. Matt spojrzał na ciało na fotelu i znienacka rąbnął pięścią o blat biurka, zostawiając na jego powierzchni zauważalne wgłębienie. Wsparty o biurko, zwiesił głowę, wydając z siebie niski, basowy pomruk frustracji i niezadowolenia.
- To miała być prosta robota - wywarczał z pretensją, odwracając się do niej, prostując na pełną wysokość swych metra dziewięćdziesięciu - Prosta, zyskowna robota. Prawda? - uniósł brew, co przy grymasie uniesionych warg i rozszerzonych wściekłością oczu nadało jego spojrzeniu nader upiorny i oskarżycielski wygląd.
- Matt, nie wiem o czym mówisz. Nie wiem nawet co poszło nie tak - przepraszała, kajała się, choć wbrew swej woli. Znała Matt'a i wiedziała do czego zdolny jest rozjuszony. Musiała czym prędzej rozładować sytuację.
- Korona Trzech Rzek, wiesz doskonale czego tu szukałem - ruszył ku niej, spięty, w razie potrzeby cały czas gotów do walki. Mówił jednak, a to znaczyło że wciąż myśli klarownie - Wiedźma trzyma ją w podziemiach. Nie powiedziałaś jednak nic o strzegącym jej rytuale. Nie byłem w stanie zbliżyć się do szkatułki na mniej niż trzy kroki.

Więc przyszedłeś wydusić z "wiedźmy" sposób na ominięcie zabezpieczeń? W zasadzie słusznie, pomyślała, nie mówiąc tego jednak na głos. Zamiast tego, pokiwała głową spokojnie, pokazując mu, że rozumie problem z jakim się spotkał. Ruszyła w jego kierunku, kilka spokojnych kroków, byle tylko zmniejszyć dystans i sprawdzić na ile pozwoli. Raz, dwa, trzy, cztery... Sporo. Na razie dość.

Stała teraz o nie więcej jak pięć metrów od niego, wciąż nie rozluźnionego.
- Chciała mnie złamać. Nie miałem wyboru - pokręcił głową, z niedowierzaniem spoglądając przez ramię na fotel i zwisające w nim ciało pięknej kobiety.

Wyobrażam sobie, pomyślała ze smutkiem opuszczając wzrok. Wyobrażam sobie, jak wyglądać mogła próba zrobienia będącemu w głębi duszy dumnym i dzikim zwierzęciem Mattowi tego, co sama zrobiła z taką łatwością z potulnym Aleksandrem, zapewne wciąż przykutym do krzesła przy wejściu. Nic dziwnego, że impulsywnie rozprawił się z zagrożeniem w najefektywniejszy dostępny sposób. Tyle choć dobrego, że kontrolował się wystarczająco, by jej nie zabić.

Gdy spojrzała na niego ponownie, był już opanowany, stał nieco bliżej. Rysy jego twarzy złagodniały, oczy odzyskały bogatą zieloną barwę którą tak ukochała. Wyglądał na pogodzonego z obecną sytuacją. Wyciągnął dłoń ku jej twarzy, muskając palcem policzek i usta. Niespodziewanie zatroskane, jakby przepraszające, spojrzenie zaskoczyło ją zupełnie, tak samo jak ukłucie ostrego bólu w okolicy mostka.
- Tak będzie dla ciebie prościej... - zdążyła jeszcze usłyszeć, nim pogrążyła się w przepełnionych koszmarami odmętach niepamięci.


Zerwała się z niemym krzykiem i szeroko rozwartymi oczami o olbrzymich źrenicach i przekrwionych białkach, usiłując nabrać powietrza do obumarłych płuc, wykrzyczeć swą dezorientację i przerażenie nagłym przebudzeniem. Zamiast tego, z jej ust wydobył się jedynie suchy wizg, podobny rzężeniu konającego. Usiadła na ziemi, rozglądając się wkoło z przestrachem. Wokół niej kłębiło się kilkanaście osób, większość zajętych stojącą przed strzaskanym biurkiem panią de Rouvienne. Po prawdzie, Annie poświęcała uwagę wyłącznie jedna z nich. Stojący obok, ubrany w czarny bawełniany golf, wojskowe spodnie tego samego koloru i mocne spadochroniarskie buty, około czterdziestoletni mężczyzna o szpakowatych półdługich włosach spiętych w kitkę trzymał w zaciśniętej dłoni zakrwawioną szczapę hebanu. Oddał ją osobie stojącej najbliżej, a dłoń wyciągał do niej, proponując pomoc przy wstaniu. Pokręciła przecząco głową. Nie była w stanie się podnieść, jeszcze nie teraz. Zrozumiał od razu, gdyż zaraz w jego ręku pojawiła się porcja krwi do transfuzji. Skinęła głową, nie umiejąc inaczej podziękować i żarłocznie wgryzła się w opakowanie. Krew, mimo iż zimna, dała jej dość siły by spróbować stanąć na nogi i zdać sobie sprawę z zasklepienia rany na piersi. Szeryf Myers tymczasem zapalił papierosa i obserwował ją bacznie, stojąc kilka metrów dalej, spokojnie paląc i konsultując się ze swoim asystentem, któremu przekazał prowizoryczny kołek dobyty z piersi Anny.
- Napastnik był tylko jeden, najprawdopobniej zmiennokształtny - powiedział, podchodząc znowu bliżej - Dom nie ma nowoczesnych zabezpieczeń, nie sposób więc liczyć na nagranie z kamer wideo. Pamiętasz może jednak jak wyglądał?

Pokręciła jedynie przecząco głową, wciąż zbyt osłabiona, by robić cokolwiek poza próbą utrzymania się w pionie. Nawet tak proste zadanie zdawało się ją przerastać, toteż z zauważalną ulgą wsparła się plecami o zdobioną marmurem ścianę. Kłamanie Szeryfowi nie przychodziło jej z łatwością, na jej szczęście jednak nie zadawał sobie więcej trudu niż to było konieczne, uznając zapewne sprawę za dość klarowną. Niechybnie wydobył już stosowne zeznania z Aleksandra. Właśnie, Aleksander...
- Był tu ze mną ktoś - wykrztusiła w końcu, dławiąc się podchodzącą do gardła krwią. - Tak, wiem. Opowiedział mi co się działo, przynajmniej to, co widział ze swojego miejsca. Umieściliśmy go w oddzielnym pokoju, uprzednio wyklarowawszy mu kilka rzeczy. Nie jesteś o nic oskarżona. Wykonywałaś polecenie swojej Matki.

Anna odetchnęła z ulgą, w tej samej chwili uświadamiając sobie, że Matt jest gdzieś tam, samotny, właśnie stając się celem polowania.
- A co z napastnikiem? - zapytała, może nawet nadto pośpiesznie, aczkolwiek Szeryf nie zwrócił na to uwagi. Musiała się upewnić, jaki będzie wyrok, choć wiedziała, że o innym mowy być nie może.
- To już leży w gestii Księcia. Będę obstawał za Łowami - stwierdził Szeryf Myers, kiwając dłonią na swoich ludzi i opuszczając z nimi pomieszczenie.

Anna oderwała się ciężko od ściany, usiłując nie patrzeć na otoczoną służbą panią de Rouvienne. Za oknem Księżyc wisiał nisko nad linią horyzontu, przeglądając się w światłach miasta, wielki i nabrzmiały. Nie dalej jak dwadzieścia kilometrów od niej, Matt Wyland ostatni raz uniósł spojrzenie ku rozgwieżdżonemu niebu, po czym przekroczył granicę między światami. Przed nim była długa droga, a konfrontację z Szeryfem wolał odłożyć na później. Świat duchów otworzył się, pochłonął go bezszelestnie i nie było już po nim ani śladu. Tylko wiatr wspominał jeszcze przez kilka chwil przejście Tego-Który-Łączy-Światy.


Szeryf Myers obserwował ze swego samochodu Annę wychodzącą z rezydencji de Rouvienne w asyście kilku osób. Patrzył ze spokojem, jak wsiadała do czarno-czerwonego Mustanga, odpalała głośny silnik i ruszała ze zrywem, byle dalej od tego miejsca. Minutę później odezwała się jego komórka.
- Myers - odebrał lakonicznie.
- Szeryfie, tu Adrien. Przejechała obok nas, kieruje się na północ, ta droga prowadzi w góry.
- Jedźcie za nią.
- Tak jest.
- Utrzymajcie także nasłuch na częstotliwości i sygnaturze jej telefonu. Nagrywajcie wszystko, doprowadzi nas do Wyland'a.
- Zrozumiano - potwierdził rozmówca Szeryfa i rozłączył się w chwilę potem.

Szeryf zaciągnął się papierosem, przechylił się przez oparcie fotela i sięgnął na tylną kanapę po niewielką szkatułkę. W sumie de Rouvienne nie miała wielkiego wyboru, pomyślał oglądając cienki rzemienny pasek zwany Koroną Trzech Rzek. Uratowałem jej życie, nie miała innego wyboru, jak mi się odwdzięczyć. Niezgorzej pomyślane, z Wyland'em rzeczywiście nieźle się robi interesy. Cholerna szkoda, że muszę go ubić, pomyślał Szeryf włączając silnik i wyrzucając niedopałek przez uchyloną szybę wprost do kałuży.

Halogeny rozcięły półmrok na podjeździe przed rezydencją de Rouvienne, koła zagarnęły żwir i wypchnęły pojazd do przodu, na drogę i przez bramę, ku górom.


Pani de Rouvienne patrzyła za samochodem Szeryfa, który jako ostatni opuścił jej posesję. Dotknęła miejsca, gdzie jeszcze niedawno w jej piersi ziała dziura po prymitywnym kołku. Służący podał jej telefon, aparat stylizowany na pochodzący z dwudziestolecia międzywojennego. Wybrała kilka cyfr i uniosła słuchawkę do ucha.
- Markus? Wataha Trzech Rzek utraciła właśnie przewodnika. Czas na twój ruch...
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~Gerard Heime

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Świetna ilustracja, Leaf :)
Opowiadanko też niezłe, końcówka naprawdę fajna. Trochę mi zajęło zanim wykombinowałem, kim jest LRRH :P
06-05-2006 22:15
~Kastor Krieg

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Autorce ilustracji należą się szczególne wyrazy uznania, ponieważ nie posiadając jeszcze tabletu radzi sobie przy pomocy wiekowej kulkowej myszki (sic!).

Gerard, grats :)
Miałem szczerą nadzieję, że zostawiłem dość wskazówek, by rzecz była do odgadnięcia.
Jeśli ktoś jeszcze odgadnie, proszę nie spoilerować pozostałym, niech się męczą z zagadką ;>
06-05-2006 22:31
~Tao_Silver

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Naprawdę zajmujące. Ilustracja również!

ps. Zagadki jeszcze nie rozgryzłem ;] (??)
19-05-2006 16:12
~wóda

Użytkownik niezarejestrowany
    :)
Ocena:
0
Ilustacja sympatyczna, tekst lekki. Nic wybitnie zajmujacego, zonglerka znanymi motywami, ale czyta sie dosc przyjemnie. "Zagadka" dla mnie dosc prosta, ale zabawna ;).
27-05-2006 11:54
~tao_silver

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Ok zagadka rozwiązana :). Jest lekki ale dzięki niej ( zagadce :] ) tekst nabrał dla mnie fajnego klimatu.. zaczęło mi się podobac. Kiedy następny ? ;]
27-05-2006 14:43
~Kastor Krieg

Użytkownik niezarejestrowany
    :)
Ocena:
0
Czyli spełniają swoje zadanie ^^'

Wóda, na to się albo wpada od razu, albo po dłuugim czasie. Terra Fantastica nie wpadła, Gerard pokombinował i wpadł, Tao też, po drobnej wskazówce :)

Bardzo się cieszę, że zajęło i pozwoliło spędzić czas w miły sposób, dodatkowo jeszcze uśmiechnąć się z powodu zagadki.

Nie przewiduję na razie następnych nWoD'owych interpretacji znanych motywów literackich, ale ich elementy pojawiać się u mnie będą na pewno. Na następne opowiadanie przyjdzie chwileczkę wam pewnie poczekać, w drodze są materiały do Rekwija, ale ponieważ na następny deadline muszę oddać dwie rzeczy, pewnie coś fabularnego się pojawi.

Niech tylko sesja przestanie tak głośno tupać :|
27-05-2006 18:05

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.